Święta na Kaszubach, czyli w Osowej…

Święta na Kaszubach, czyli w Osowej…

EUGENIUSZ GOŁĄBK


swietaDziś w kaszubskich do­mach święta wyglądają na ogół podobnie, jak w reszcie kraju. Choć może nie do końca.

Pod wieczór, około godziny 17, w największym pokoju, gdzie stoi już ustrojona choinka, zbiera się cała najbliższa rodzina, przede wszystkim rodzice z dziećmi, teścio­wie i niekiedy jakaś samotna osoba z sąsiedztwa. Wykładane są na sto­le przygotowane zawczasu potrawy – głównie ryby i sałatki (choć naj­większe powodzenie mają „uszka”, czyli pierogi z kapustą i grzybami, popijane gorącym barszczem).

Najpierw wszyscy wstają i czyta­ny jest wyjątek z Pisma Świętego (u mnie w domu robimy to po kaszubsku). Później dzielimy się opłat­kiem i składamy sobie życzenia, przy czym oczywiście w rodzinach, gdzie wszyscy znają kaszubski, mówimy je po kaszubsku, np. „Wszëtczégò dobrégò i błogosławieństwa Bóżégò. Żëczã ce wiele zdrowiô i żebë ù nas wiedno dali bëła zgòda, żebë tobie sã spełniłë twoje pragnienia”. Po­tem siadamy za stołem i, po krótkim „Bòże przeżegnôj” albo nieco dłuż­szej formułce modlitewnej („Przeżegnôjce. Panie Boże, nas i te darë, jaczima z Waszi szczërotë bądzemë sã rôczëlë”), zabieramy się do spo­żywania.

Gdy już wszyscy „pojedzą”, za­czyna się rozdawanie upominków, złożonych wcześniej pod choinką. Ktoś przyjmuje na siebie rolę gwiaz­dora i wyczytuje imiona z kartek do­łączonych do pakunków czy toreb z prezentami. W rodzinach, w których są małe dzieci, pojawia się gwiazdor i egzaminuje dzieci ze znajomości „paciorka”… Wreszcie, w świetle lampek choinkowych, śpiewamy ko­lędy, a około północy wybieramy się do kościoła parafialnego na pasterkę. Tak to wygląda dzisiaj.

W latach międzywojennych, jak wspomina moja mama, po wiecze­rzy wigilijnej cała Osowa udawała się do miejscowej szkoły na tzw. jasełka, tj. przedstawienie teatral­ne o tematyce bożonarodzeniowej, w wykonaniu uczniów i uczennic. Po powrocie do domu, w niektóre wigilie, przychodził Mikołaj z podar­kami w worku. Ów „Gwiózdka” lub inaczej „gwiôzdor” miał na twarzy „larwę”, czyli maskę, a przebrany był w kożuch i czapę, przepasany słomianym powrozem. W ręku trzy­mał pasek, którym groził dzieciom egzaminowanym z pacierza. Niekie­dy, zamiast gwiazdora, po powrocie z jasełek dzieci znajdowały podarki i słodycze w miskach pozostawio­nych na łóżkach, złożone tam przez „anioła”. Wreszcie całe rodziny śpiewały kolędy, aż do wyjścia na „pasterkę” w kościele chwaszczyńskim.

Między Bożym Narodzeniem a No­wym Rokiem chodziły po domach kilkuosobowe grupy młodzieży prze­branej za: Heroda, Diabła, Śmierć i Trzech Króli, odgrywające fragmen­ty „jasełek”. Na zakończenie tego obchodu, w niektórych obszerniej­szych domach, uczestnicy przed­stawienia, wespół z domownikami, urządzali sobie małą potańcówkę przy akompaniamencie harmonii, organek i skrzypiec.

Z podarkami w dawniejszych cza­sach bywało różnie, ale w okresie międzywojennym w większości domów nie brakowało słodyczy. A dla wszystkich, jak i dzisiaj, goto­wano wigilijną wieczerzę. Pieczo­no na święta kuchy (ciasta) i kuszki (ciasteczka). W większości domów przed świętami zabijano wieprzka i kilka gęsi, których piersi wędzono, a z reszty robiono okrasę wystar­czającą do wzbogacania zup aż do wiosny.

Także zwierzęta ponoć dostawały lepszą paszę, a w noc wigilijną go­spodarze chodzili do chlewa podsłu­chiwać, o czym gadają czworonogi. Niektórzy chłopi w święta wysta­wiali na podwórze snop niewymłóconego żyta dla wróbli, a kawałek tłustej skóry dla sikorek. Pamiętano też niekiedy o zwierzętach leśnych, a nawet o rybach w jeziorze, którym w przeręble rzucano nieco chleba. Na folwarkach czy w leśnictwach żony zarządców zazwyczaj przygo­towywały podarki dla robotników, zwykle paczki słodyczy i jakieś dro­biazgi, np. wełniane skarpety czy worek zboża (w okolicy Osowej dzia­łało, jak wiadomo, kilka zasobnych folwarków: Barniewice, Owczarnia, Wysoka).

Jeszcze w latach mego dzieciństwa (pół wieku temu) w okresie świą­tecznym około południa pojawiał się we wsi pochód przebierańców, tzw. gwizdów czy gwiżdżów. Było to kilka osób odgrywających role: Bociana, Cygana z Niedźwiedziem, Żołnierza, Muzykanta-Harmonisty, Baby i Dzia­da oraz Kominiarza. Do tego szedł w przodzie właściwy Gwiżdż, czyli człowiek prowadzący grupę paru dziwnie ustrojonych maszkar, zwa­nych Gwiôzdkami. Gwiżdż, ubrany w kożuch barani, miał przy sobie gwizdek (atrybut dawnych stróżów wiejskich, którzy świstaniem nawo­ływali się wzajemnie i dawali tym znaki mieszkańcom, że czuwają). Oczywiście, podczas pochodu przez wieś gwizdek stanowił tylko sym­boliczny instrument, podkreślający atmosferę zabawy. Muzykant swo­ją harmonię niósł raczej na plecach, gdyż na dworze w mroźny dzień nie pograłby długo.

Grupa gwiżdżów starała się czym prędzej dostać do wnętrza jakiegoś kolejnego mieszkania, co nie zawsze przychodziło im łatwo, gdyż bała­ganu raczej nikt nie lubił. W końcu, gdy w jakimś domu otwierano im drzwi, gromada wdzierała się do środka, szerząc wrzask i popłoch, szczególnie wśród dzieci i młodzieży. Bocian szczypał dziewczęta w po­śladki swym drewnianym dziobem; Niedźwiedź, wodzony na powrozie, tańczył niezgrabnie; Kominiarz robił najwięcej chyba bałaganu, wymiata­jąc popiół z pieca na podłogę; Baba wierciła pośladkami. Żołnierz i inne postacie przymuszały dziewuchy do tańca, cała zaś gonitwa i wrzawa trwała dopóty, dopóki „Strëch”, to jest Dziad, nie otrzymał jakiegoś gro­sza oraz póki inne postacie nie zosta­ły odpowiednio napojone i obdaro­wane. Przy takich okazjach bywało różnie, zwłaszcza, gdy gwiżdże- głodomory dobierały się do obficie zaopatrzonej spiżarni. Bo wówczas, w czasie ogólnego zamieszania, gi­nęły gospodarzom połcie wędzonki i butelki z winem.

Dawniej chodzenie przebierań­ców podczas Wigilii i świąt było po­wszechnym zwyczajem nie tylko na Kaszubach, ale również w innych re­gionach Polski. U nas jednak, prócz dużych, „pełnowymiarowych” grup gwiżdżów (zwanych także panëszkami), chodziły również pomniejsze, np. sam Cygan z Niedźwiedziem albo same „Gwiôzdki”. Mama opo­wiadała, że osobiście, jako dziecko, oprowadziła koleżankę przebraną za Niedźwiedzia, poganiając ją pogrze­baczem. Odwiedziły w ten sposób krewnych w sąsiedztwie, ale zdarzy­ło się to w okresie po Nowym Roku, czyli przed świętem Trzech Króli.

Bale sylwestrowe to chyba naj­nowszy wynalazek, choć nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Niemniej młodzież na Kaszubach bawiła się, jak wszędzie w okresie karnawa­łu, głównie w karczmach. Dopiero później, za nowszych czasów, za­częto bywać na organizowanych przez różne instytucje zabawach oraz prywatkach, zwanych swojsko „szlorówkami” (od „szlory” – laczki) lub „żokówkami” („żoka” – skarpeta).

Tańcowano więc, jak widać, nie tylko w butach, ale i w laczkach lub na „żokach”, a latem również na bosaka, na murawie. Zimą niektórzy właściciele mieszkań specjalnie za­praszali młodzież na tańce, gdy szło o wyglansowanie „żokami” desek świeżo położonej i wypastowanej podłogi…

Nieco brutalny zwyczaj sylwestrowo-noworoczny stanowiło wywle­kanie nocą na zmarznięty staw czy jezioro wozów lub ich części, tudzież innych przedmiotów, szczególnie bram i furtek. Zdarzało się, że dla „szpasu” zatykano gdzieś komin w chałupie albo zawleczono psa ra­zem z budą na dach. Kończyło się to różnie, gdyż gospodarze bronili się przed tymi, jakby nie patrzeć, chuli­gańskimi wybrykami, przy pomocy kijów, sztachet itp. Ale obyczaj, wi­dać starodawny, do dziś miejscami trwa, choć nie tak intensywnie, jak dawniej. Ostatni podobny wybryk, w Chwaszczynie przed kilku laty, skończył się wręcz tragicznie, gdy zatkanie komina spowodowało śmiertelne zaczadzenie kilku osób. A moim rówieśnikom swego czasu porządnie się oberwało, gdy wy­wlekli żelazny piec z garażu sąsiada i rozpalili go w środku pola.

Źródło: Pomerania, nr 12, 2009

0 Comment

Leave a Comment

Your email address will not be published.